"Koncert Chóru"
 

W jednym z numerów nieukazujących się już "Kulisów Polonii" miałem okazję podzielić się z Państwem moimi pierwszymi krokami w karierze śpiewaczej. Z dumą śpieszę donieść, że jak do tej pory nie tylko iż nie zostałem wyrzucony z chóru "Polonia," ale kroczę z nim od jednego sukcesu do drugiego.

Zaczęło się w maju. Po okresie intensywnych prób chór wystąpił (jak na razie gratis) podczas otwarcia wystawy "Solidarność" w Edmonton City Hall. Okazja ta sprawiła mi szczególną radość. Jako eks-internowanemu ideały "Solidarności" są mi bardzo bliskie, a tu jeszcze można było dodać do tego przyjemności artystyczne.

Akustyka City Hall jest nienajlepsza. Dlatego pewnie podczas śpiewania "O Kianada" kwinta nam trochę zjechała. Pani Oksana zaraz kazała nam dodać "trochę farby do tych głosów," czyli śpiewać głośniej. Pomimo "zachalnego crescendo" koncert potoczył się bardzo dobrze, a "tenory wykazały się nawet dużym heroizmem." Ja, pod wpływem emocji związanych z własnym przemówieniem, miałem trudności z "ciężkim legato." Poszedłem więc za radą pana Jurka, co to już w Zespole Pieśni i Tańca Ludowego Wojska Polskiego zdobywał ostrogi śpiewacze, i z tego tytułu cieszy się w chórze niezwykłą estymą. "Sformowałem dźwięk na machę" i wszystko potoczyło się dobrze. Koncert zrobił takie wrażenie, że nie tylko nowe osoby zapisały się do chóru, ale także ci, co z różnych powodów przestali uczęszczać, postanowili powrócić na łono.

Potem nastąpił występ przed bardzo wymagającą publicznością kalgaryjską z okazji 70 rocznicy powstania w tym mieście Towarzystwa Polsko-Kanadyjskiego. Gdy o tym myślę, to muszę stwierdzić, że dawno nie uczestniczyłem w równie romantycznym przedsięwzięciu. Trzydzieści osób odbyło na własny koszt podróż ponad 600-kilometrową w zamian za niewielka dotację na rzecz chóru. I nie dość, że odśpiewaliśmy swój oficjalny bogaty program, ale jeszcze po występie (musiało mieć na to wpływ wino wypite podczas obiadu) dodaliśmy "Góralu czy ci nie żal?" Przynajmniej pani Oksana nie mogla nam tym razem zarzucić, że na "gardle siedzimy."

Koncert ten dał wielu spośród nas poczucie szczęścia. Podróż, którą ja odbyłem w towarzystwie wyjątkowo ognistych chórzystek, przebiegła szybko i przyjemnie. Po drodze rozgryzaliśmy dylemat "jak jest lepiej sfałszować - wyżej czy niżej?" Przez szyby mijających się samochodów było widać, że jeszcze w drodze powrotnej ludzie śpiewali "bez pamięci."

Na koniec przyszedł w lipcu występ na festiwalu kultury ukraińskiej w Vegreville. Z tej okazji pani Oksana postanowiła zatkać "dziurę w altach" i przyprowadziła swoją córkę Sophie o urodzie tak subtelnej, że zaraz przychodzi na myśl Mickiewiczowska Switezianka. "Prosto, Cheruvim" - jak to ktoś ładnie ujął w Trylogii. Sophie, i jeszcze parę innych młodych kobiet, obniżyła nam też znakomicie średnią wieku. Aż się dziwię, że jeszcze się o nich nie zwiedzieli jacyś młodzi mężczyźni.

Po ujrzeniu Sophie wszystkie serca basów popadły w "skakatto", a ja nawet natychmiast przestałem "myśleć frazą."  Natomiast wskazówka pani Oksany, by wydobywać dźwięki "miękkie, ale obfite," nagle zaczęła mieć sens. Basy stały się zaraz wyjątkowo "aksamitne." I pewnie najchętniej nie zdejmowalibyśmy tej "formaty", gdyby nie to, że "spóźnienia wychodziły nam nieprzekonywująco."

Przywołani przez panią Oksanę do "pierwszego początku," czyli do rzeczywistości, zaczęliśmy powątpiewać czy nasz ukraiński będzie wystarczająco dobry. Pani Oksana szybko nas pocieszyła, że w Vegreville "ci, co rozumieją (po ukraińsku), to już nie słyszą, a ci co słyszą, to już nie rozumieją." Zachęciła nas tylko, żeby "sobie te kości twarzy trochę rozszerzyć" (ale tak, żeby szczęka nie wypadła -dodał zaraz jeden z chórzystów). Naturalnie, myślę, musiało się odnosić do tych z "obłożoną sześćdziesiątką."

Wszystko to bardzo się sprawdziło podczas koncertu. Zaczęło się dla mnie bardzo traumatycznie, bo w pewnym momencie wszystkie soprany i alty obdarzyły mnie swoim torebkami (żebym je zabezpieczył w samochodzie). Ciężar odpowiedzialności, nie mówiąc już o ciężarze fizycznym (co też one tam wkładają do tych torebek?), przygniótł mnie do ziemi. Doszedłem do siebie dopiero "Na Jeziorze."

Po serii polskich pieśni zaśpiewaliśmy "Głęboką studzienkę" (w ukraińskiej wersji), która natychmiast podbiła serca tych, co to jeszcze po ukraińsku trochę rozumieją. Tak dobrze zaprowadzoną przyjaźń polsko-ukraińską jeszcze dodatkowo ugruntowaliśmy piosenką o kumie, co to nagotował piwa (wiadomo, "kuma to nie problema"). Po "Krakowiaku," rozentuzjazmowany tłum chciał wynieść chór na rękach (szczególnie zaś młodsze jego przedstawicielki).

Ale szczyt osiągnęli wszyscy podczas piosenki o doni, co to zamiast żąć żyto, wolała leżeć w życie z chłopakami. To tak uniwersalne przykazanie miłości - niezależnie czy się jest polskiego, ukraińskiego czy jeszcze jakiegoś innego pochodzenia, natychmiast stało się przebojem. Wyjaśnia też pięknie enigmatyczny koncept znany z angielska jako "cultural cross-fertilization." Wróciliśmy do Edmonton "zmęczeni genialnie."

Mam nadzieję, że ta relacja wyjaśnia wszystkim tym, którzy jeszcze nie rozumieją, oraz innym niedowiarkom, dlaczego śpiewanie w chórze "Polonia" jest taką frajdą. Goniąc za groszem często zapominamy o prostych przyjemnościach życia. Zycie to jest właśnie ta rzecz, która przemija w czasie jak robimy kolejny plan podboju świata. Podbijać -  można, ale w międzyczasie najlepiej jest trochę pośpiewać.

Niniejszym informuję, że od września chór będzie przyjmował nowych członków. Chętni proszeni są o zglaszanie się do pana Andrzeja Łabędzia (458-8409). A chodzą już nawet słuchy, że nadciąga (do chóru) Dr Chiu!!!

Last updated: 2001/08/17

Home