"Medytacja i Wojna."

Kanadyjska Partia Prawa Naturalnego (The Natural Law Party of Canada) zaproponowała ostatnio NATO wysłanie do Kosowa dwóch tysięcy "Latających joginów." Wayne Foster, rzecznik tej partii, oświadczył, że liczba ta wystarczyłaby, by pokryć region Kosowa "płaszczem pozytywnej energii", co ewentualnie doprowadziłoby do zahamowania działań wojennych i ustanowienia pokoju. Kalkulacja ta oparta jest na tak zwanym Efekcie Maharishiego, twórcy Medytacji Transcendentalnej. Uważał on, że pierwiastek kwadratowy z jednego procenta populacji danego regionu powinien zachowywać pokojowe, duchowe wibracje, aby ochronić dany region przed kataklizmami, takimi jak wojna.

Cała idea wygląda dosyć humorystycznie na pierwszy rzut oka. Już wyobrażam sobie jaką frajdę musieliby mieć zomowcy Miloszevicia, gdyby przed pacyfikacją jakiejś wioski próbował ich powstrzymać medytujący w pozycji lotosu jogin. Trudno mi też sobie wyobrazić, że Partia Prawa Naturalnego znajdzie aż 2 tysiące chętnych, by wypróbować taki scenariusz. Z drugiej strony, po tylu dniach bombardowania Miloszević może mieć dosyć. Jestem pewien, że znacznie chętniej wpuściłby do Kosowa joginów niż wojska NATO lub ONZ.

Ten paradoksalny pomysł wydaje się jednak dotykać na głebszym poziomie bardzo istotny problem - jak dochodzi do wojen, takich jak w Kosowie? Jak to się dzieje, że narody oficjalnie miłujące pokój (takie jak chrześcijańska Serbia, czy w przeszłości Niemcy), w pewnym momencie zapominają o przykazaniu "Nie Zabijaj!" i rzucają się na swoich sąsiadów?

Gdy już dochodzi do wojny, bardzo często wini się przywódców (szczególnie gdy wojna zostanie przegrana). Mówi się, na przykład, że to Hitler "pchnął" Niemcy do wojny. Teraz o to samo obwinia się Miloszewicia. Jeśli jednak się zastanowić, to to "pchanie" to nie jest taka prosta rzecz. Jeden człowiek nie może popchnąć milionów bez współpracy, często bardzo gorliwej, tysięcy czy dziesiątków tysięcy innych ludzi. Jak do tej pory tyranom nigdy nie brak ochotników - różnych Himmlerów, Berii, Karadiciów, gotowych dla wyższych celów trochę pozabijać. Zawsze też udaje im się podrzucić ludziom odpowiednią ideę - powiększenie przestrzeni życiowej, wyzwolenie proletariatu spod ucisku, obrona narodowych świętości. Hasła są różne, ale pod spodem najczęściej zwyczajne zainteresowanie jatką.

Aż trudno w to uwierzyć, ale wygląda na to, że Miloszeviciowi udało się przekonać Serbów do obrony, jak mówią, bardzo nieciekawego i nieurodzajnego kawałka ziemi, tylko dlatego, że kilkaset lat temu przegrali tam wielką bitwę. Jeśli trzymać by się tej, nazwijmy to średniowiecznej, logiki, to trzeba by zwrócić Niemcom Prusy, bo tam przegrali bitwę pod Grunwaldem.

Powie ktoś, że to nie ma sensu, ale ja sam jeszcze nie tak dawno temu (prawda, że pod wpływem alkoholu) śpiewałem piosenki typu - "Nie oddamy Lwowa". Pewne archetypy, szczególnie zaś narodowe urojenia wielkościowe, są przekazywane z pokolenia w pokolenie. Wystarczy do tej pożywki dodać paru "oszołomów" i wojenka gotowa. Nam Polakom udało się nawet dojść kiedyś do Moskwy.

Można by na to wszystko spojrzeć z punktu widzenia "przeciętnej inteligencji narodu". Hitlerowi, który wykorzystał trudności ekonomiczne dużej części społeczeństwa, udało się przekonać Niemców, że mają w swoim państwie za mało miejsca. Kilkanaście lat później i kosztem życia 10 milionów własnych obywateli, Niemcy przekonali się, że to była bzdura. Teraz w znacznie mniejszym państwie mieszka ich więcej, a jeszcze dali radę przyjąć milionów tureckich, jugosłowiańskich i polskich "gastarbeiterów". Można by powiedzieć, że Niemcy "zmądrzeli". Zrozumieli, że pod Grunwald znacznie przyjemniej się jedzie we własnym Volksvagenie niż w czołgu i że lepiej jest z innymi narodami robić interesy niż je podbijać.

Z drugiej strony Serbowie wydają się jeszcze być na etapie, w którym pacyfikowanie jest bardziej podniecającą możliwością. A to, że ich własny kraj zamienia się przy okazji w ekonomiczną i kulturową ruinę, jest mniej istotne. W całej aferze bardzo mi za to imponuje postawa Rosjan. Wygląda na to, że Afganistan pomógł im zmądrzeć na tyle, by nie śpieszyć ślepo na odsiecz tradycyjnemu sojusznikowi, którego przywódcy jakoś nie mogą się wydobyć ze średniowiecznej mentalności.

Amerykański psychiatra, Dr Scott Peck, dokonał w swojej książce - "Ludzie Kłamstwa" ("People of the Lie"), interesującej analizy masakry dokonanej przez wojsko amerykańskie w wiosce My-Lai w Wietnamie. Tym, którzy nie pamiętają tej historii przypomnę, że w My-Lai Amerykanie wymordowali kilkuset nieuzbrojonych cywilów, w większości kobiet i dzieci. Jak to możliwe - zapytał Peck, by taka zdawałoby się cywilizowana armia, jak amerykańska, mogła dopuścić się takiego bestialstwa?

W swojej analizie Peck koncentruje się na jednym, hipotetycznym żołnierzu, nazwijmy go Johnny. Stara się prześledzić proces dojrzewania Johnny w jakimś małym miasteczku gdzieś w Stanach. Szybko okazuje się, że Johnny nie bardzo lubi szkołę. Za to woli upijać się tanim piwem, zaglądać dziewczynom pod spódnice i wywoływać burdy. Aby uniknąć pierwszych kłopotów z prawem, Johnny zapisuje się do armii i zostaje wysłany do Niemiec. Tam dalej prowadzi "łatwe życie", w którym alkohol, narkotyki i płatny seks odgrywają dominującą rolę. Po pijanemu ma wypadek samochodowy. Przełożeni "załatwiają" mu przeniesienie "na ochotnika" do Wietnamu. Tam odkrywa, że nareszcie jest na swoim miejscu. Może robić wszystko to, co lubi, a jeszcze na dodatek strzelać do "komuchów", za co nie dość, że nie jest karany, ale otrzymuje pochwały i uznanie. I to taki Johnny staje któregoś dnia przed wioską My-Lai.

Analizę Pecka podaję w ogromnym uproszczeniu. Myślę jednak, że każdy czytelnik łatwo potwierdzi, że takich Jasiów jest pełno na świecie i to w każdym narodzie. Wystarczy się wybrać na przeciętny mecz piłkarski, by zobaczyć ile bezmyślnej nienawiści wobec kibiców przeciwnika ma tam miejsce. A może byliście kiedyś Państwo świadkami, jak "grupa rezerwy szła do cywila"? Jak swoją tępą agresywnością potrafią sterroryzować pociągi i dworce. Wystarczy też posłuchać, z jaką irracjonalną pogardą przeciętny Polak wyraża się o "Ruskich", "Szwabach" czy "Pepikach".

W tym kontekście można by postawić tezę, że tyrani nie tyle są dopustem niebios, ale odzwieciedleniem inteligencji i wibracji własnych narodów. Wynoszeni są do władzy, bo w kazdym narodzie są jeszcze niezliczone tłumy Jasiów, którym bardziej się podoba awantura, latanie po polu z karabinem, zdobywanie "łupu" i gwałcenie kobiet, niż ciężka, codzienna,  mozolna praca w miłości dla Boga i bliźniego. Wojny są robione przez Miloszeviciów, ale są robione dla Jasiów. Tylko poprzez wojny może się Ziemia uwolnić od ich destrukcyjnej nienawiści, lenistwa i żądzy zabijania.

Zapyta ktoś, a co z tymi, którzy przez Jasiów zostali napadnięci. Czy nie mają prawa zabijać w swojej obronie? Myślę, że nie tylko mają prawo, ale i obowiązek się bronić. Dlatego reakcja międzynarodowej społeczności i NATO napawa optymizmem. Jeszcze nie tak dawno Zachód nie chciał umierać za Gdańsk. Dziś rozumie, że rzezi nie sposób przyglądać się obojętnie, że tyranie nigdy nie zatrzymują się w pół drogi i że najlepszy sposób na powstrzymanie Jasia od strzelania do bezbronnych, to strzelanie do niego samego.

Aby uniknąć wojen Maharishi uczył swoich latających joginów uspokajać umysł i zachowywać pokojowe wibracje. W Polsce bardziej popularna jest modlitwa - "Od morowego powietrza, głodu, ognia i wojny, zachowaj nas Panie!" Intencja i efekt są podobne. Miejmy tylko nadzieję, że zgodnie z formułą Maharishiego, wystarczająca liczba nas modli się za pokój, aby konflikt w Kosowie nie rozszerzył się na inne kraje.

© Piotr Rajski

Last updated: 2001/07/09
 
  Home