"W cieniu rozstrzeliwanych uczniów."

Tragedia taka jak w Littleton, Colorado, gdzie znowu paru młodych ludzi wyraziło swoje frustracje, urządzając krwawą łaźnię swoim kolegom i nauczycielom, skłania mnie do myślenia, że koniec świata zacznie się od Ameryki. I to nie tylko od Stanów, ale także od Kanady (jeszcze nie przeminęła tu pamięć o tym jak Marc Lepine zastrzelił kilka kobiet w Montrealu). Masakra w Littleton jest kolejną z serii, ilustrującą pewien trend ku destrukcji, który zdaje się powoli ogarniać północno-amerykańską cywilizację. W takich chwilach chciałoby się zakrzyknąć do premiera Chin, żeby się tak nie spieszył z komercjalizacją swojego społeczeństwa. Już niedługo chińskie kłopoty z prawami człowieka będą wyglądały jak szczeniak w porównaniu z horrorem, jaki się będzie odbywał na tym kontynencie. Coś jest nie tak z tą wysoce zaawansowaną cywilizacją, do której ludzie się pchają z całego świata. Tylko co?

Kilka zjawisk napawa mnie niepokojem. Po pierwsze, nasza zaawansowana cywilizacja wydaje się wykańczać rodzinę. Jeszcze nie tak dawno temu praca samego mężczyzny pozwalała utrzymać rodzinę na przyzwoitym poziomie. Dziś często nie wystarczają zarobki obojga rodziców. Dzieje się tak chyba dlatego, że nasza konsumpcyjnie nastawiona cywilizacja ciągle pobudza w nas materialne pragnienia. Kiedyś szczytem szczęścia był rower. Dziś młody człowiek domaga się samochodu, komputera, entertainment system, itp., na które rodzicom nie jest łatwo zapracować. Nie otrzymawszy tego, co chce, młody człowiek czuje się zfrustrowany i nieszczęśliwy.

W dążeniu ku emancypacji i samorealizacji poprzez pracę, kobiety biorą na siebie niewyobrażalne kiedyś obciążenia. Często odbywa się to kosztem energii i czasu, które byłyby inaczej poświęcone dzieciom i mężowi. Wystawia to całą rodzinę na wiele napięć i niebezpieczeństw. Możliwość ekonomicznej niezależności kobiety poprzez jej własną pracę sprawia, że decyzje o rozwodzie są łatwiejsze do podjęcia. Często też są podejmowane pochopnie, w przypływie emocjonalnego wzburzenia, bez zrozumienia daleko sięgających konsekwencji tego kroku.

Ja od wielu lat mam kontakt z młodzieżą, która w taki czy inny sposób sprawia kłopoty. W 90% wypadków ci młodzi ludzie pochodzą z rozbitych rodzin. Dla dzieci rozstanie się rodziców jest urazem, który rzadko udaje się zintegrować. Bardzo często winią matkę (jeśli z nią zostają po rozwodzie) za to, że dopuściła do odejścia ojca (niezależnie czy były po temu uzasadnione powody czy nie). Marc Lepine był wychowany przez samotną matkę. Na swoje ofiary wybrał kobiety. Mordując je bez litości oskarżał je o bycie "feministkami".

Samotnym matkom trudno jest narzucić dzieciom pewną minimalną a dobrą dla nich dyscyplinę. Gdy mężczyzna obecny jest w domu, to może zawsze stanąć po stronie żony w jej niezliczonych, małych konfrontacjach z dziećmi. W takiej sytuacji dzieci na ogół nie mają wyjścia i muszą się podporządkować. Samotne matki często ulegają w tych utarczkach, co ma zgubny wpływ na dzieci. Zaczyna im się wydawać, że wszystko mogą, do wszystkiego mają prawo, i że nikt nie może im niczego odmówić. Gdy taka percepcja styka się z realnym światem, jej owocem jest frustracja, i podążająca tuż za nią jej siostra - agresja.

Ten mechanizm jest dodatkowo wzmacniany przez często obserwowaną u samotnych matek chęć "wynagrodzenia" dzieciom nieobecności ojca. Dzieci są "psute" przez niezasłużone podarunki i zwolnienie ze stosownych do ich wieku obowiązków. Wszystko to sprawia, że utwierdzają się w postawie życzeniowej i pełnej samoużalenia.

Po drugie, na tego typu frustracje i postawy nakłada się generalna nieporadność systemu szkolnego w reagowaniu na zachowania agresywne. Ja jeszcze chodziłem do szkoły, gdzie za niegrzeczne odezwanie się do nauczyciela można było oberwać linijką po łapach. Dziś za taką reakcję nauczyciel najprawdopodobniej zostałby zwolniony z pracy. To prowadzi do poczucia bezkarności wśród młodych ludzi, szczególnie u tak zwanych "bullies".

W mojej szkole podstawowej postrachem był niejaki "Ryży", typowy produkt komunistycznego lumpen-proletariatu. Jak wieść niosła jego ojciec był niepracującym alkoholikiem, bijącym żonę i dzieci. Ryży często wdawał się w bójki, i sam lub do spółki z innymi łobuzami terroryzował dzieci z całego osiedla. Ja sam bałem się Ryżego jak ognia. Muszę jednak przyznać, że w samej szkole czułem się względnie bezpiecznie. Nadzór nauczycielski był taki, że Ryży na terenie szkoły nie mógł sobie na zbyt wiele pozwolić.

Dwie rzeczy dodatkowo sprawiały, że Ryży nie był taki groźny. Mimo całej swojej agresywności Ryży miał pewne poczucie honoru. To były czasy, gdy młodzi ludzie wychowywali się na ideałach westernów, takich jak "Rio Bravo", czy filmów z serii serce i szpada, jak "Trzej Muszkieterowie". W filmach tych "dobrzy" byli "cool" i z nimi się wszyscy, włącznie z Ryżym, utożsamiali. W naszych czasach niestety ideałami młodzieży są takie charaktery jak Marylin Manson, na którego wystarczy popatrzeć, by mieć wyobrażenie o czasach, jakie nadchodzą. Agresja, brutalność, mord stają się celami samymi w sobie, albo usprawiedliwionymi, jak myślą młodzi ludzie, sposobami odwetu za domniemane krzywdy.

Co więcej, Ryży używał do rozprawy z innymi tylko swoich twardych jak kamień pięści. Ryży nie nosił noża ani spluwy. Na tym kontynencie zaś byle sfrustrowany gówniarz może się uzbroić po zęby. W tym kontekscie to, że amerykańskie Narodowe Stowarzyszenie Posiadaczy Broni (National Rifle Asso-ciation) zebrało się 30 kwietnia właśnie w Denver, Colorado, jest znamieniem czasów. Idę o zakład, że znalezli sposób, by jakoś wytłumaczyć sobie tragedię w Littleton, i dalej naciskać na liberalizację dostępu do broni. Nie wspomnę już o protestach, jakie w Kanadzie towarzyszą próbie rządu, nie tyle nawet żeby broń odebrać, ale żeby ją chociaż zarejestrować.

Doprawdy wydaje się, że ta cywilizacja utraciła poczucie tego, co jest dobre, a co złe, a z nim podstawowy instynkt samozachowawczy, i jako taka musi zginąć.

© Piotr Rajski

Last updated: 2001/07/09

Home